Kroki odbijały się głuchym echem. Dźwięk był tak przerażający, że coraz bardziej wątpiłam w pozytywne przesłuchanie. Co z tego, że matka była czarownicą, skoro nawet w papierach nie ma wzmianki o ojcu. W głębi serca coraz bardziej się załamywałam. Co jeśli odbiorą mi różdżkę i nie wrócę do szkoły?
Pełna niespokojnych myśli szłam przez pusty korytarz w towarzystwie tego cholernego pogłosu. Jak na wydział sądowy to dosyć tu pusto, pomyślałam. Po długim marszu w bladym świetle lamp naftowych ukazały się szeregi drzwi. Z pozoru wyglądały identycznie. Dopiero po skróceniu dystansu, zauważyłam w nich różnice. Każde było inne w dotyku, inaczej pachniało. Niektóre nawet wydawały dźwięki, kiedy zbliżyło się ucho. Słychać było cichy szept albo melodię.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy doszłam do ostatnich drzwi z wygrawerowanym numerem sali rozpraw - 27C. Były to wielkie drewniane wrota z czarnego bzu. Wyglądały jak z czasów świetności średniowiecznych zamków. Gdy przyłożyłam do nich ucho, usłyszałam motyw z "Archiwum X" i cichy, podniecony szept "To tutaj! To tutaj! Ona już jest!".
Nagle sąsiednie drzwi obite czarnym pluszem otworzyły się z łoskotem. Równie szybko zrobiło się niewiarygodnie zimno. Z pokoju, owszem, biło ciepło, ale na korytarzu czułam, jak zamarza we mnie krew. Towarzyszyło temu uczucie osamotnienia i opuszczającej nadziei na powrót optymalnej temperatury. Z każdą myślą czułam gasnące iskierki pozytywnych emocji.
Nie znałam tego uczucia, tej beznadziejności. No może, trochę. Ale to było inne. Różniło się od moich stanów depresyjnych, kiedy to byłam szaleńczo zakochana w koledze w czasie gimnazjum.
To co czułam teraz, było o wiele silniejsze.
Kolejna fala odczuć. Każda kolejna była silniejsza od poprzedniej. Moją podświadomość, czy jak wolicie, mój umysł zalał smutek i przygnębienie. Serce robiło się coraz cięższe i tężało z każdym skurczem.
Dotknęłam dłonią ściany i spuściłam swobodnie głowę w dół. Nie mogłam złapać powietrza. Tak działała moja wyobraźnia. Niemożliwe, aby tak dział chłód. Ta "projekcja" była bardzo realna. Gratuluję, imaginacjo, pomyślałam z sarkazmem. Nie czekałam długo na odpowiedź przeciwniczki. Zakręciło mi się w głowie i osunęłam się na posadzkę, wysłaną chłodnymi płytkami. Z trudem łapałam powietrze, które nabrało zapach gnijącego mięsa. Oddychać i zwymiotować, czy nie oddychać i udusić się? Obie wersje były dość, jakby to powiedzieć, intrygujące. Wybrałam inną opcję. Złapałam się za gardło i rozpaczliwie tarłam skórę z nadzieją, że wydrapię sobie w nim dziurę, nie musząc czuć tego wstrętnego zapachu.
Dziwne, że od czasu samoistnego otworzenia się drzwi do momentu walki o każdy oddech minęło zaledwie kilka sekund.
Oczy nabiegły mi łzami, tworząc nieprzepuszczającą obraz mgłę. Kropla mętnej cieczy spłynęła spokojnie po policzku, wydrążając na nim ciemną smugę rozmytego tuszu do rzęs. Na chwilę ujrzałam otaczającą rzeczywistość. Widziałam przez łzy szamoczącą się kobietę wyprowadzaną przez tłum ciemnych, zakapturzonych postaci. Jedna z nich najwyraźniej mnie zauważyła, bo zatrzymała się i odłączyła się od reszty. Zwróciła w moją stronę głowę zakrytą płachtą dziurawego materiału. Ruszyła w moją stronę. Nie, to bardziej wyglądała, jakby podpłynęła do mnie. Jak zauważyłam unosiła się kilka cali nad zimnymi płytkami.
Musiałam idiotycznie wyglądać, ponieważ z miejsca, gdzie powinna być twarz upiora, usłyszałam przeraźliwy skrzek, brzmiący trochę jakby zdrapywało się paznokciami taflę tablicy. Czyżby zjawa śmiała się ze mnie?
Pochyliła się nade mną. Czułam jak odpływam, nie pamiętałam, kiedy ostatni raz wzięłam oddech. Płuca strasznie paliły, a każde przełknięcie śliny raniły mój suchy przełyk. Serce zaczęło walić jak oszalałe. Z każdym niemiarowym uderzeniem, twarz upiora była coraz niżej i niżej. Powietrze bezpowrotnie nasiąkło zapachem stęchlizny i zgnilizny.
Gdy kaptur postaci był w odległości paru cali, zauważyłam otwór w miejscu ust, który zasysał powietrze, a raczej moją duszę. Tak bym określiła mglisty cień, który wpływał do ust upiora. Jęknęłam, bo przed oczami miałam ruiny domu, zwęglone ciała rodziców, którzy późno zostali skremowani. Próbowałam skupić się na czymś zupełnie innym, ale ciężko jest to zrobić, gdy widzisz śmierć oczyma wyobraźni a przed tobą pochyla się postać, którą również mogłabym nazwać Śmiercią. Zaczęłam poddawać się śmiercionośnej energii. Wtedy wszystko minęło. Wróciła świadomość, a z głębi nieśmiało wyglądała iskierka nadziei. Lód w żyłach zaczął się topić i napełniła wysuszony krwiobieg. Z chwilą odzyskałam wzrok, a dopiero potem usłyszałam szept, który rósł w sile. Nie byłam jednak w stanie go zrozumieć. Krew pulsowała w głowie, sprawiając ogromny ból. Dotknęłam palcami dłoni skroń. Przeszedł przeze mnie dreszcz. Wciąż w korytarzu panował chłód. Zdawałam się być powoli rozgrzewającym się słońcem w tej czarnej dziurze.
Podniosłam głowę i ujrzałam go. Widziałam stojącego mężczyznę z wycelowaną różdżką w odpływającego upiora w stronę reszty widm. Znałam go, ale nie mogłam sobie skojarzyć, dlaczego tak było. Wstałam, wyciągając dłoń w jego stronę, żeby mu podziękować. Ten jednak patrzył na mnie z pogardą. Z pogardą i obrzydzeniem. Schowałam dłoń w kieszeń spodni.
- Następnym razem pozwolę, aby się pocałował.
Byłam w szoku. Chciałam zapytać, o co mu chodzi, ale ten wrócił z powrotem do sali rozpraw, głośno trzaskając pluszowymi drzwiami.
Było w nim coś, co mnie przerażało. Ale nie czułam dosyć przestraszona. Wiedziałam, że znałam go. Sposób chodzenia, postawa, głos i jego intonacja były znajome. Aż za dobrze. Czułam, że mogłabym przewidzieć jego ruch. Do końca dnia dręczyło mnie pytanie, dlaczego patrzył na mnie w ten sposób.
Zaskrzypiały średniowieczne wrota z numerem 27C. Zza nich wyłoniła się głowa małego człowieka. Nie przypominał krasnoluda. Owszem był niskiego wzrostu i lekko puszysty. Taki miniaturowy św. Mikołaj. W świetle bijącym z otwartej sali błyszczała łysina a z uszu sterczały mu długie, siwe włosy.
- Fox Annabeth Marie? - zaskrzeczał, czytając jakieś dokumenty, najwyraźniej to były moje akta - Właśnie rozpoczyna się twoja rozprawa. Proszę wejść. - dodał, kiedy przytaknęłam ruchem głowy.
Ruszyłam w stronę człowieczka. Zatrzymałam się w wejściu i ostatni raz rzuciłam spojrzeniem na tajemniczy korytarz. Kątem oka zauważyłam, znikający cień.
Gdzieś głęboko wierzyłam, że mara, która mnie przed chwilą zaatakowała, czeka tam na mnie.
_________________
Przepraszam, że tak długo czekaliście (chyba, że już nikt nie czyta) . Postaram się dodawać odcinek raz na tydzień - dwa tygodnie. Muszę mieć dobrą motywację.
Ten odcinek dedykuję Zazie, która mnie miło zaskoczyła w tym tygodniu :D
Dziękuje kochana :) Ty oczywiście znów przeszłaś samą siebie. Mam nadzieję, że to co mówiłaś spróbujesz wprowadzić w życie i będę mogła śledzić losy ANN częściej.
OdpowiedzUsuńNo to po pierwsze chciałam podziękować Ci za umilenie mi rekolekcji Twoim blogiem :D Czytało się bardzo miło i czekam na więcej. Mam nadzieję, że wena Cię nie opuści ;* I oczywiście, że główna bohaterka jakoś wymiga się z tego wszystkiego.
OdpowiedzUsuńWena nie powinna mnie opuścić. Piszę już od prawie 2 lat tę historię, no dobra 1,5 roku. Pomysł zawsze jest, tylko gorzej z systematycznością.
UsuńDziękuję, że spodobał ci isię mój odcinek :) Zapraszam częściej na bloga. Przez kolejne dni będę na wycieczce, więc w niedzielę będzie kolejny odcinek : Pozdrawiam
Wreszcie się doczekałam! Co mogę więcej powiedzieć? Genialne, jednym słowem :)
OdpowiedzUsuń